W środę ósmego listopada 1961
roku Jimi dociera do Fort Campbell, gdzie ma odbyć dalszy, już specjalistyczny
trening spadochronowy. Tutejszy fort bardzo sie różni od tego, w którym
przeszedł pierwszy etap służby wojskowej. Jest zdecydowanie mniejszy, zajmuje
około 100 tysięcy akrów, w tym ogromne lotnisko i całą infrastrukturę
transportową. Ma także znacznie krótszą historię. Powstał bowiem na początku
1941 roku w miejscu o ciepłym i wilgotnym klimacie, między Hopkinsville w
Kentucky i Clarksville w Tennessee, około 60 mil od Nashville. Od 1956
roku fort Campbell stał się siedzibą 101 dywizji amerykańskich komandosów. Na
początku lat sześćdziesiątych jego położona na południowym-wschodzie, licząca
pięć tysięcy akrów część, została tajną bazą składowania broni atomowej. Ukryte
w wapiennych górach magazyny, zostały otoczone poczwórnym ogrodzeniem
podłączonym do prądu i chronionym elektronicznie, prowadziły do niego
podziemne, ściśle chronione tunele.
Już
kilka dni po przybyciu na miejsce (10 lub 11 listopada) Jimi wykonuje pierwszy
skok z 10 metrowej wieży treningowej. Tak to opisał w liście do ojca - Prawie
mi się podobało. Byłem w pierwszej dziewiątce z naszej grupy, liczącej około
150 osób. Na wieżę wszedłem powoli, bez pośpiechu, na luzie. Na szczycie trzech
chłopaków odpadło. Wyjrzeli na zewnątrz i po prostu zrezygnowali. Wycofać można
się w każdej chwili. Idąc po tych schodach, też się nad tym zastanawiałem, ale
powiedziałem sobie, że cokolwiek by się działo – nie odpadnę na własne
życzenie. Na szczycie instruktor skoków przypiął mi do uprzęży dwa pasy,
klepnął w tyłek i powiedział prosto do ucha: ‘Dawaj, dawaj!’. Wahałem się przez
ułamek sekundy, a potem leciałem już w dół. I nagle, kiedy skończył się luz w
pasach, poczułem szarpnięcie niczym strzał z bata i zacząłem zjeżdżać po linie.
Nogi razem, ręce na lince od zapasu, broda wciśnięta w pierś. I tak walnąłem
prosto w nasyp. Później, oczywiście, pokażą nam, jak podkurczyć nogi, żeby
przejść nad nasypem. Ale ja leciałem tyłem do niego...
...To zupełnie nowe doświadczenie - napisze
Jimi Hendrix trzynastego listopada w jednym z kolejnych listów do domu - Przez dwa tygodnie tylko trening i ganianie
kotów (czyli rekrutów - przy. aut),
ale dopiero w szkółce spadochronowej jest prawdziwe piekło. Zaharowują ciebie
na śmierć, wrzeszczą, dają do wiwatu, odpadła tu prawie połowa chłopaków... W
innym liście do domu (z 20 listopada) dodaje - Powiedziałem sobie, że cokolwiek się stanie, sam nie zrezygnuję z
treningu...
Właśnie
wtedy, w poniedziałek 20 listopada 1961 r., po zakończeniu wszystkich
fizycznych treningów Jimi przechodzi do szkoły skoków. Skoki z wieży
odbywają się przez kilka tygodni, Jimi zdaje sobie sprawę, że może któregoś
dnia tak nieszczęśliwie wylądować, że złamie nogę, ale pisze - Będę robił wszystko tak dobrze, żeby nie
stracić pieniędzy, które będę dostawał za skoki... Ten dodatek do żołdu za
skoki z samolotu ma miesięcznie wynosić pięćdziesiąt pięć dolarów. Na to jednak
musi trochę poczekać. ...Od dwóch tygodni
nic, tylko nas trenują i katują - pisał Jimi do domu - Ale prawdziwe piekło zaczyna się na kursie spadochronowym! Tam potrafią
zajeździć człowieka na śmierć. Nic im się nie podoba i o wszystko robią
awantury. Każą robić po 10, 15 albo 25 pompek – cały dzień przepycham Tennessee
gołymi rękami – gonią do ćwiczeń na gołej ziemi wysypanej mokrymi trocinami,
kiedy na dworze jest minus dwadzieścia. Drzazgi z nas lecą, naprawdę, a połowa
ludzi rezygnuje. W ten sposób oddziela się mężczyzn od chłopców. Obym tylko został
razem z mężczyznami...
W
grudniu 1961 roku, po miesiącu treningu na wieży, Jimi ma okazję sprawdzić
swoje umiejętności, skacząc już z samolotu. Charles Cross opierając się na
jednym z wywiadów Jimiego Hendrixa w New Musical Express podaje, że nie
zapamiętał on pierwszego skoku. Jak
jednak wynika z opublikowanej dopiero w 2013 roku książki "Starting at Zero",
będącej czymś w rodzaju autobiografii, Jimi tak to wydarzenie opisał - Pierwszy
skok to był prawdziwy odlot. Jest tak samo jak w samolocie, tylko że
byli tam tacy, którzy jeszcze ani razu nie lecieli samolotem. Niektórzy
wymiotowali do wiadra, do wielkiego pojemnika na śmieci, który stał na środku
kabiny. Było super! A potem samolot wrrrrrrrrr! Warkotał i dygotał, a wszędzie
latały jakieś nity. I człowiek sobie myśli: Co ja tutaj robię?. Przez chwilę
przemknęło mi przez myśl: 'A może lepiej się wycofać?', ale znikła tak szybko
jak się pojawiła, zaś w jej miejsce niemal równocześnie płacz i śmiech, chociaż
cały czas tkwi ta myśl 'Co ja tu robię?' W drzwiach samolotu sierżant rzuca
'Ruszać się!' Stajesz w drzwiach i nagle – zziuut! I fruuu!. Przez ułamek
sekundy błysnęło mi w głowie: ‘Zwariowałeś!’ Fizycznie miałem wrażenie, jakbym
padał na wznak, zupełnie jak we śnie. Jesteś tak, jakbyś tracił przytomność,
jakbyś chciał płakać i jakbyś chciał się śmiać. Ogarnia cię wielka cisza. I słyszysz tylko
wiatr – szszszszszsz – o tak. Na całym świecie nie ma większej samotności. Spoglądasz w górę i dziękujesz Bogu, że nad
tobą rozkwitła czasza spadochronu... Komentując to, Jimi dodał - To najlepsza rzecz w całej mojej służbie
wojskowej – skoki na spadochronie. Zaliczyłem około 25. Jeszcze nigdy przedtem
nie robiłem nic tak emocjonującego... Trzeba dodać, że Jimi
Hendrix zapamiętuje te chwile na całe życie, potem, w 1967 roku powie - To najbardziej samotne uczucie na świecie. Za każdym razem jak
skaczesz, boisz się, czy spadochron się otworzy. Słyszysz świst powietrza i pragniesz,
aby za chwilę twoje ciało wyhamowało i aby nad tobą pojawił się piękny, biały
grzyb. To jest ta chwila, gdy zaczynasz mówić do siebie... To co wtedy
słyszy i swoje uczucia Jimi będzie się starał opisać dźwiękami, jakie
wydobędzie z gitary, zatem między treningami bierze instrument i idzie do
jednej z kantyn, gdzie stoi sprzęt muzyczny i wzmacniacze. Ćwiczy sporo,
doskonaląc grę na gitarze i wzbudzając przez jakiś czas podziw innych
żołnierzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz