Już kilka dni po przybyciu na miejsce (10 lub 11 listopada) Jimi wykonuje pierwszy skok z 10 metrowej wieży treningowej. Tak to opisał w liście do ojca - Prawie mi się podobało. Byłem w pierwszej dziewiątce z naszej grupy, liczącej około 150 osób. Na wieżę wszedłem powoli, bez pośpiechu, na luzie. Na szczycie trzech chłopaków odpadło. Wyjrzeli na zewnątrz i po prostu zrezygnowali. Wycofać można się w każdej chwili. Idąc po tych schodach, też się nad tym zastanawiałem, ale powiedziałem sobie, że cokolwiek by się działo – nie odpadnę na własne życzenie. Na szczycie instruktor skoków przypiął mi do uprzęży dwa pasy, klepnął w tyłek i powiedział prosto do ucha: ‘Dawaj, dawaj!’. Wahałem się przez ułamek sekundy, a potem leciałem już w dół. I nagle, kiedy skończył się luz w pasach, poczułem szarpnięcie niczym strzał z bata i zacząłem zjeżdżać po linie. Nogi razem, ręce na lince od zapasu, broda wciśnięta w pierś. I tak walnąłem prosto w nasyp. Później, oczywiście, pokażą nam, jak podkurczyć nogi, żeby przejść nad nasypem. Ale ja leciałem tyłem do niego...
...To zupełnie nowe doświadczenie - napisze
Jimi Hendrix trzynastego listopada w jednym z kolejnych listów do domu - Przez dwa tygodnie tylko trening i ganianie
kotów (czyli rekrutów - przy. aut),
ale dopiero w szkółce spadochronowej jest prawdziwe piekło. Zaharowują ciebie
na śmierć, wrzeszczą, dają do wiwatu, odpadła tu prawie połowa chłopaków...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz