czwartek, 8 października 2020

Wiosna 1966 w Nowym Jorku

     ...Byłem zmęczony graniem dla innych. Nie umiem nawet powiedzieć, ile razy męczyłem się, odgrywając te same nuty do tego samego rytmu. Byłem na scenie jak jakiś cień, odseparowany od wszystkiego, co ma naprawdę znaczenie. A chciałem mieć scenę dla siebie. Naprawdę tego chciałem... (Jimi Hendrix)

            Po trasie koncertowej z Kingiem Curtisem, wiosną 1966 roku Jimi Hendrix wraca do Nowego Jorku tak jak poprzednio, bez pieniędzy, obojętnie ile, by zarabiał, zawsze mu ich brakuje. Ale teraz z pracą wcale nie jest łatwo. Porzucił przecież Curtisa Knighta i ma obawy, czy przyjmie go z powrotem. Ma jednak świadomość, że od ich ostatniego spotkania w grudniu 1965 minęło kilka miesięcy, no i to, że jeszcze bardziej udoskonalił swoją grę w tym ostatnim zespole Kinga Curtisa. Wie też, że musi nagrać swój materiał, niestety znów nie ma instrumentu. Jimi pisze do ojca do Seattle - Drogi tato, piszę do ciebie z niezbyt ciekawego Nowego Jorku. Mam nadzieję, że w domu wszystko układa się dobrze. Pozdrów ode mnie Leona. Niedługo znów napiszę i postaram się przysłać dobre zdjęcie...

            Zaczyna wtedy chodzić od jednej firmy płytowej do drugiej, otrzymuje nawet, niestety jakieś, raczej dość mgliste, propozycje. Warunek jest bowiem jeden, musi mieć własne utwory. Przyzna potem, będąc już w Anglii - Kiedy byłem młodszy pisałem, już swoje gorzkie protest songi...  Bo to też prawda, miał lat osiemnaście, kiedy napisał pierwsze teksty, dość jeszcze naiwne, w których rymuje takie wyrazy jak moon i June (księżyc i czerwiec).  Tłumaczył też - Chciałem grać swoją własną muzykę, miałem dość powtarzania tych samych riffów. I jak raz to było u Little Richarda, nosić to co chcę, a nie bez przerwy uniformy...

            W pierwszych chłodnych jeszcze miesiącach 1966 roku Jimi każdą ze swoich nóg tkwi w innym świecie, innym stylu życia. Jego pierwszym domem nadal pozostają krzykliwe i nędzne okolice Times Square za wielkim kinami, wąskimi, obskurnymi barami i tanimi hotelami, w których nie zadawano żadnych pytań, a nocleg kosztuje niewiele. Niestety trzeba za niego płacić. Jimi nadal ma ogromne problemy z pieniędzmi, więc nosi go z kąta w kąt po hałaśliwych, brudnych ulicach Harlemu, chociaż zaczyna już szukać innego, drugiego miejsca. ...Zaczynałem rozumieć, że gitara elektryczna potrafi stworzyć nowy świat, bo na całym świecie nic nie ma takiego brzmienia - opowiadał - Miałem głowę pełną pomysłów i dźwięków, ale żeby to wszystko zrealizować, potrzeba ludzi, a o właściwych ludzi było trudno. Mieszkałem w Harlemie, gdzie miałem kilku znajomych. Powiedziałem im: ‘Jedźmy do Greenwich Village i spróbujmy się gdzieś załapać’...          

            Jego znajomi muzycy nie mają jednak ochoty opuścić swojego "zapyziałego" światka Harlemu, więc Hendrix musi decyzję podjąć sam. Kiedy jest już gotowy do grania w sąsiedniej dzielnicy, nazywającej się Greenwich Village, decyduje się robić to samo, co Muddy Waters w Chicago, na Maxwell Street - staje na ulicy i grając na gitarze improwizuje, otrzymując od przechodzących ludzi drobne datki, czasem nawet słowa zachęty. Opowiadała o tym osoba, która okaże się w tym jego etapie nowojorskiego życiu bardzo ważna, Linda Keith – Jimi zaczął grać na ulicy w Greenwich Village. Podobało mu się. Paul Caruso grał na harmonijce, ja śpiewałam, myślę, że było to straszne. Było to trio, w którym byłam wokalistką. Namawiałam go, żeby śpiewał, ale on nie chciał. Więc musiałam ja to robić. Myślę jednak, że w końcu mój śpiew nie za bardzo mu odpowiadał, no i w końcu powiedział; 'Dobra, ja to zrobię'. On naprawdę uważał, że nie potrafi śpiewać...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz