piątek, 2 października 2020

King Curtis

           W styczniu 1966 roku, już po zakończeniu tournee z Joey'em Dee, Jimi jest ponownie w Nowym Jorku, niestety, znów nie ma pracy i tym samym znowu jest bez pieniędzy. Zrozpaczony pisze do Seattle - Drogi Tato - W tych kilku słowach, chcę Tobie napisać, że wszystko tutaj, to jedna wielka tragedia. Nowy Jork to wielkie, odrapane miasto. Tutaj nic się nie udaje... Jego ojciec opublikował później dalszy, bardziej optymistyczny fragment tego listu - Mam nadzieję, że w domu wszystko jest w porządku. Powiedz Leonowi: 'Halo'. Niedługo napiszę Tobie dłuższy list i może wyślę jakieś zdjęcie. Powiedz Benowi i Ernie, że gram bluesa, jakiego jeszcze nie słyszeli. Na zawsze kochający, Jimmy... Nowojorski muzyk Juma Sultan dodał - Jimi grał bluesa, jakiego nikt tutaj nie słyszał... Zaś kilka lat później, wspominając tamten okres w Harlemie, Hendrix opowiedział Sharon Lawrence - To było straszne. Tabuny ogromnych szczurów, kamienice wyglądające jak wymarłe. Na ulicach strasznie wyglądający i krzyczący ludzie. Błyski migających noży... Trafnie określił to jeden z afro-amerykańskich dramaturgów - Harlem w owych dniach był jak ropiejąca czarna blizna na obojętności białego człowieka...

            Jimi Hendrix jednak nie rezygnuje i po kilkunastu dniach wałęsania się z miejsca na miejsce, i szukania pracy w klubach, kiedy wyrzucano go z każdego, w którym próbował coś zrobić, trzynastego stycznia otrzymuje ofertę od Kinga Curtisa znanego i cenionego nie tylko w Harlemie czarnego muzyka, który, jak zanotował Michel Primi - tak bardzo kochał muzykę, że odmówił pójścia na studia i poświęcił się jej bez reszty... Widać więc, że z bohaterem tej książki łączyło go wiele, przypomnę też, iż poznali się przed rokiem, na występie Little Richarda w nowojorskim Paramount Theater.

            King Curtis urodził się jako Curtis Owsley w Fort Worth w Teksasie, mając dwanaście lat zaczął grać na saksofonie i szybko rozwinął swój niepowtarzalny, synkopowany styl. Od 1952 r. zamieszkał w Nowym Jorku, przyjechał tam, aby odwiedzić wuja i postanowił tu już pozostać, pracować jako zawodowy muzyk. Kilka razy wygrał konkurs dla amatorów, urządzany w środy w teatrze Apollo, wziął też udział w sesji „The Bob Kent Orchestra”, z którą nagrał singla dla zasłużonej dla jazzu firmy Prestige. Po kolejnym nagraniu, tym razem z wokalistą Kelvinem Danielem, otrzymał propozycję pracy od Lionela Hamptona, niestety jego orkiestra wkrótce potem wyjechała do Europy i Curtis pozostał w Ameryce.  Nagrywał z Docem Pomusem oraz z zespołem „The Tinney Brothers”, by na przełomie lat 50. i 60. ub. stulecia jako muzyk sesyjny stać się niemal niezbędnym w nagraniach nowojorskich, „czarnych” artystów. W tym okresie uczestniczył tygodniowo w ponad piętnastu sesjach, także dla białych artystów muzyki pop, m.in. dla wspomnianego już wcześniej duetu „Mickey & Sylvia”, Chucka Willysa, Clyde’a McPhattera, Brooka Bentona, Buddy’ego Holly, Arethy Franklin (przez czas jakiś był nawet jej dyrektorem muzycznym), Sama Cooke'a, Andy'ego Williamsa, Lionela Hamptona i Duane'a Allmana, później także z pracował z Johnem Lennonem (na albumie "Imagine"), Connie Francis, Waylonem Jenningsem, Natem King Colem, Bobbym Darinem, Sunnylandem Slimem, Rooseveltem Sykesem oraz grupami: „The Shirelles”, „The Coasters” (nagrał z nią wielki przebój „Yakety Yak”) oraz "The Drifters" (“Stand By Me”). Uczestniczył też w nagraniu kilku innych wielkich przebojów: ”Spanish Harlem” (Bena E. Kinga) i „Splish Splash” (Bobby’ego Darina). Piętnastego sierpnia 1965 roku na stadionie Shea w Nowym Jorku otwierał tournee Beatlesów po Ameryce (wraz z "Cannibal & The Headhunters", Brendą Holloway i "The Sounds Incorporated"). Można wręcz powiedzieć, że gra Kinga Curtisa na saksofonie stała się wzorem dla wielu nagrań R&B i rock’n’rollowych.

            Zanim jednak do tego doszło, King Curtis należał do licznego grona czarnych artystów, którzy działali, ale nie mieli szczęścia, aby ktoś ich "odkrył", zobaczył, usłyszał i odpowiednio pokierował. Stało się to w lutym 1962 roku, kiedy dokonał pierwszego nagrania dla firmy Enjoy Danny’ego i Bobby’ego Robinsonów. Ten drugi tuż przed sesją poszedł na występ Curtisa do znanego choćby z debiutu Jimmy'ego Smitha klubu Smalls Paradise w Nowym Jorku i tak to wspominał - Nagrywał dla trzech różnych firm, na rynku ukazały się dwa jego albumy i około dwunastu singli. Znałem go dobrze i byłem pewien, że gdzieś tkwił błąd, czegoś brakowało jego płytom, bo przecież jego muzyka była znakomita, na żywo też był rewelacyjny. Przychodziłem tak przez trzy, czy cztery noce z kolei, słuchając go i badając jego repertuar, i wreszcie odkryłem, o co chodzi. Porozmawiałem z nim, mówiąc, że wiem, dlaczego nigdy nie znalazł się na listach przebojów i poprosiłem, żeby pozwolił mi działać. Odpowiedział, że ma dosyć słuchania wciąż tej samej historii, ale że zgadza się na nagranie ze mną płyty i w przypadku sukcesu handlowego podpisze kontrakt z moją firmą. Zebraliśmy więc zespół i zaczęliśmy pracę nad jedną z jego piosenek, zatytułowaną „Soul Twist”. Długo dyskutowaliśmy, bo błąd, który spostrzegłem polegał na tym, że w nagraniach Curtisa za dużo było solówek saksofonowych, grał on we wszystkich utworach, od początku do końca. Powiedziałem mu więc: 'Słuchaj, tutaj wejdzie gitara'. I zaangażowałem Billy’ego Butlera, choć pomysł ten nie spodobał się Curtisowi. W końcu zrobiliśmy to według mojego pomysłu, wprowadzając także inne instrumenty, solówkę organową oraz gitarę, jako przewodni instrument piosenki… Okazało się, że Bobby Robinson miał rację, odbiorcom spodobały się gra Curtisa i Butlera oraz organisty Erniego Hayesa. Nagranie trafiło na listy przebojów, nie tylko R&B (na szczyt), ale też muzyki „pop” i to jak na Amerykę wysoko, bo na miejsce 17. W karierze Kinga Curtisa był to największy sukces, powtórzony nieco mniejszymi hitami (jak choćby „Soul Serenade” w 1964).

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz