Dzisiaj o "The Velvetones" pierwszym zespole, w
którym grał Jimi Hendrix.
W piątek szóstego czerwca 1958 Jimi
kończy naukę w dziewiątej klasie Meany Junior High School, do której
przeniósł się w środku roku, ale nie otrzymuje promocji do następnej klasy i
dziewiątą będzie musiał powtórzyć, choć dopiero po wakacjach letnich. Opowiadał
Jimmy Williams – Jimi był zawsze wolnym
duchem, szkoła mu nigdy nie pasowała… I tak to wygląda, jednak Jimi teraz
nie myśli o tym, co czekać go będzie od września, całą swoją energię
koncentruje na muzyce – Grałem na gitarze wystarczająco
dobrze, aby rozpocząć już pracę z małymi grupami. Myśleliśmy, że będzie to coś więcej, niż tylko granie w parkach lub ośrodkach
rekreacyjnych do tańca dla nastolatków. Z kilkoma chłopakami założyłem zespół...
Pierwszy zespół,
którego członkiem zostaje Jimi Hendrix, choć nie on go założył, nazywa się "The
Velvetones" (pierwotna nazwa była "Vibertones"). Na gitarze gra
w nim, jego przyjaciel – Pernell Alexander. Trzon zespołu, z Jimim i Pernellem
tworzą: Anthony Atherton (as), Robert Green (key), Walter Jones (dr) i Luther
Rabb (ts, bars), wszyscy urodzeni w listopadzie, a z wyjątkiem młodszego o trzy
lata Anthony’ego, wszyscy rocznik 1942, mieszkajacy w Madison Valley …Chciałem, żeby w zespole grali wraz ze mną
Jimmy, który ładnie śpiewał i Terry, który uczył się wtedy jak grać na
klawiszach, ale wyszło co innego – wspominał Pernell - Na początku Jimi był bardzo kiepskim gitarzystą, ale z dnia na dzień
coraz bardziej się poprawiał, a sztuczki jakie zaczął ze swoją gitarą stosować
wzbudzały coraz większe zainteresowanie ludzi…
Najważniejszą
„sztuczką” Hendrixa stało się granie lewą ręką na praworęcznej gitarze, a także
ekwilibrystyczne przekładanie instrumentu za głowę i szarpanie strun zębami, co
podpatrzył u Raleigha „Butch” Snipesa, podziwianego przez wielu gitarzysty
miejscowej grupy „The Sharps”. Opowiadał Luther Rabb - Mieliśmy skład, który bardzo często się zmieniał, a było w nim czterech
gitarzystów, dwóch pianistów, kilku dęciaków i perkusja. Było to w czasach
rewii, kiedy na każdym koncercie były numery taneczne. Musieliśmy się
przebierać i przyklejać brokat na spodnie, żeby się błyszczały... ...Byli istną zbieraniną, której skład zmieniał
się z tygodnia na tydzień - uzupełniał Leon Hendrix. Pierwsze koncerty
"The Velvetones" odbywają się w szkole. Robert
Green opowiadał - Tata Pernella został naszym menedżerem...
Co
piątek, za darmo, grupa "The Velvetones" grywa również w rekreacyjnej
sali osiedla Yesler Terrace w Neighborhood
House. Ale za parę miesięcy, dla tego zespołu, jak i Jimiego Hendrixa,
najważniejsze staną się występy w klubie Birdland, który chłopcy nazywają
"Sanktuarium". Mieścił się on w głębi murzyńskiego getta Seattle. Pernell
Alexander wspominał – Wilbur
Morgan, właściciel Birdland, mieszkał o
dom dalej, niż moja babcia. Był dla mnie bardziej ojcem, niż mój tata i stał
się w moim życiu najważniejszy. Wszystkim nam pomógł. Birdland było bardzo ważne dla naszej muzyki. Zamknięto bowiem The Black and Tan i klub Four Ten, otwarto je
ponownie pod koniec 1964. Wprawdzie na Jackson Street roiło się od graczy i
cwaniaków, ale właśnie tam koncentrowało się wszystko związane z muzyką... Poza Birdland, choć niektórzy biografowie
uważają, że "The Velvetones" nie byli tak dobrzy, żeby grać w tym najważniejszym
w czarnej części Seattle miejscu, jak pamiętał Pernell - Graliśmy w wielu innych miejscach: Washington
Hall, Boys Club, klubie YMCA...
Robert Green wspomniał, że zespół rozpoczął w 1958 roku od intensywnych ćwiczeń w piwnicach – Ćwiczyliśmy codziennie w mojej piwnicy... Także w piwnicy Luthera Rabba, który dodał - Graliśmy dopóki mama nie kazała nam
przestać. Byliśmy tak głośni... Jak wspominał Pernell Alexander,
wtedy narodziło się oryginalne brzmienie gitary Jimiego Hendrixa – Nie są prawdziwe opowieści, że Jimi odkrył elektroniczne zniekształcenia
dźwięku w Nowym Jorku, czy Londynie.
Stało się to tutaj, w piwnicy Roberta Greena.
Mieliśmy tylko jeden wzmacniacz, więc podłączaliśmy do niego
dwie gitary i wydobywał się z niego zniekształcony dźwięk. Byliśmy
wtedy zbyt głupi, żeby wiedzieć
dlaczego. A to był efekt przesterowania (wzmacniacza)...
Młodym odbiorcom
muzyki w Seattle podoba się własna wersja "The Velvetones", wielkiego
przeboju Billa Doggetta „Honky Tonk”.
Ale wykonywanie muzyki popularnej Jimiemu Hendrixowi nie wystarcza,
pewnego dnia gra w jednej z miejscowych chat bluesa Williego Dixona „Little Red Rooster”. Opowiadał o tym
jego brat Leon – Niewielka meta miała na
środku pomieszczenia opalany drewnem piecyk, do ogrzewania zimą. Miejsce to
znajdowało się przy Empire Way, dziś noszącej imię Martina Luthera Kinga.
Zaszliśmy tam któregoś wieczoru i Buster dołączył do starszych muzyków na małą
jam session. Jego akustyk nadawał się w sam raz do takiej szopy, gdyż nikt tam
nie używał wzmacniaczy. Zaimponował większości starszych muzyków, którzy od
razu dostrzegli jego talent. Podczas gdy oni wzbogacali te improwizacje o duszę
i charakter, mój brat wnosił porywającą energię, jakiej nie widziało wielu
spośród stałych bywalców. Nawet jeśli odbiegał od tematów, gdy grał na gitarze
prowadzącej, i tak chcieli go mieć ze sobą. Starsi muzycy polubili brata i
zachęcali go do dalszego grania – to bardzo miły gest z ich strony, ponieważ na
początku trudno mu było dojść do głosu. Sam nigdy w życiu nie zapytałby tych
ludzi, czy może z nimi grywać. Mój brat napisał później, że słodka muzyka spływała mu przez koniuszki
palców, a on chciał ją tylko pieścić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz