poniedziałek, 11 maja 2020

The Velvetones


Dzisiaj o "The Velvetones" pierwszym zespole, w którym grał Jimi Hendrix.
W piątek szóstego czerwca 1958 Jimi kończy naukę w dziewiątej klasie Meany Junior High School, do której przeniósł się w środku roku, ale nie otrzymuje promocji do następnej klasy i dziewiątą będzie musiał powtórzyć, choć dopiero po wakacjach letnich. Opowiadał Jimmy Williams – Jimi był zawsze wolnym duchem, szkoła mu nigdy nie pasowała… I tak to wygląda, jednak Jimi teraz nie myśli o tym, co czekać go będzie od września, całą swoją energię koncentruje na muzyce – Grałem na gitarze wystarczająco dobrze, aby rozpocząć już pracę z małymi grupami. Myśleliśmy, że będzie to coś więcej, niż tylko granie w parkach lub ośrodkach rekreacyjnych do tańca dla nastolatków. Z kilkoma chłopakami założyłem zespół...
            Pierwszy zespół, którego członkiem zostaje Jimi Hendrix, choć nie on go założył, nazywa się "The Velvetones" (pierwotna nazwa była "Vibertones"). Na gitarze gra w nim, jego przyjaciel – Pernell Alexander. Trzon zespołu, z Jimim i Pernellem tworzą: Anthony Atherton (as), Robert Green (key), Walter Jones (dr) i Luther Rabb (ts, bars), wszyscy urodzeni w listopadzie, a z wyjątkiem młodszego o trzy lata Anthony’ego, wszyscy rocznik 1942, mieszkajacy w Madison Valley …Chciałem, żeby w zespole grali wraz ze mną Jimmy, który ładnie śpiewał i Terry, który uczył się wtedy jak grać na klawiszach, ale wyszło co innego – wspominał Pernell - Na początku Jimi był bardzo kiepskim gitarzystą, ale z dnia na dzień coraz bardziej się poprawiał, a sztuczki jakie zaczął ze swoją gitarą stosować wzbudzały coraz większe zainteresowanie ludzi…
            Najważniejszą „sztuczką” Hendrixa stało się granie lewą ręką na praworęcznej gitarze, a także ekwilibrystyczne przekładanie instrumentu za głowę i szarpanie strun zębami, co podpatrzył u Raleigha „Butch” Snipesa, podziwianego przez wielu gitarzysty miejscowej grupy „The Sharps”. Opowiadał Luther Rabb - Mieliśmy skład, który bardzo często się zmieniał, a było w nim czterech gitarzystów, dwóch pianistów, kilku dęciaków i perkusja. Było to w czasach rewii, kiedy na każdym koncercie były numery taneczne. Musieliśmy się przebierać i przyklejać brokat na spodnie, żeby się błyszczały... ...Byli istną zbieraniną, której skład zmieniał się z tygodnia na tydzień - uzupełniał Leon Hendrix. Pierwsze koncerty "The Velvetones" odbywają się w szkole. Robert Green opowiadał - Tata Pernella został naszym menedżerem...
            Co piątek, za darmo, grupa "The Velvetones" grywa również w rekreacyjnej sali osiedla Yesler Terrace w Neighborhood House. Ale za parę miesięcy, dla tego zespołu, jak i Jimiego Hendrixa, najważniejsze staną się występy w klubie Birdland, który chłopcy nazywają "Sanktuarium". Mieścił się on w głębi murzyńskiego getta Seattle. Pernell Alexander wspominał – Wilbur Morgan, właściciel Birdland, mieszkał o dom dalej, niż moja babcia. Był dla mnie bardziej ojcem, niż mój tata i stał się w moim życiu najważniejszy. Wszystkim nam pomógł. Birdland było bardzo ważne dla naszej muzyki. Zamknięto bowiem The Black and Tan i klub Four Ten, otwarto je ponownie pod koniec 1964. Wprawdzie na Jackson Street roiło się od graczy i cwaniaków, ale właśnie tam koncentrowało się wszystko związane z muzyką... Poza Birdland, choć niektórzy biografowie uważają, że "The Velvetones" nie byli tak dobrzy, żeby grać w tym najważniejszym w czarnej części Seattle miejscu, jak pamiętał Pernell - Graliśmy w wielu innych miejscach: Washington Hall, Boys Club, klubie YMCA...
            Robert Green wspomniał, że zespół rozpoczął w 1958 roku od intensywnych ćwiczeń w piwnicach Ćwiczyliśmy codziennie w mojej piwnicy... Także w piwnicy Luthera Rabba, który dodał - Graliśmy dopóki mama nie kazała nam przestać. Byliśmy tak głośni... Jak wspominał Pernell Alexander, wtedy narodziło się oryginalne brzmienie gitary Jimiego Hendrixa – Nie są prawdziwe opowieści, że Jimi odkrył elektroniczne zniekształcenia dźwięku w Nowym Jorku, czy Londynie. Stało się to tutaj, w piwnicy Roberta Greena. Mieliśmy tylko jeden wzmacniacz, więc podłączaliśmy do niego dwie gitary i wydobywał się z niego zniekształcony dźwięk. Byliśmy wtedy zbyt głupi, żeby wiedzieć dlaczego. A to był efekt przesterowania (wzmacniacza)...
            Młodym odbiorcom muzyki w Seattle podoba się własna wersja "The Velvetones", wielkiego przeboju Billa Doggetta „Honky Tonk”. Ale wykonywanie muzyki popularnej Jimiemu Hendrixowi nie wystarcza, pewnego dnia gra w jednej z miejscowych chat bluesa Williego Dixona „Little Red Rooster”. Opowiadał o tym jego brat Leon – Niewielka meta miała na środku pomieszczenia opalany drewnem piecyk, do ogrzewania zimą. Miejsce to znajdowało się przy Empire Way, dziś noszącej imię Martina Luthera Kinga. Zaszliśmy tam któregoś wieczoru i Buster dołączył do starszych muzyków na małą jam session. Jego akustyk nadawał się w sam raz do takiej szopy, gdyż nikt tam nie używał wzmacniaczy. Zaimponował większości starszych muzyków, którzy od razu dostrzegli jego talent. Podczas gdy oni wzbogacali te improwizacje o duszę i charakter, mój brat wnosił porywającą energię, jakiej nie widziało wielu spośród stałych bywalców. Nawet jeśli odbiegał od tematów, gdy grał na gitarze prowadzącej, i tak chcieli go mieć ze sobą. Starsi muzycy polubili brata i zachęcali go do dalszego grania – to bardzo miły gest z ich strony, ponieważ na początku trudno mu było dojść do głosu. Sam nigdy w życiu nie zapytałby tych ludzi, czy może z nimi grywać. Mój brat napisał później, że słodka muzyka spływała mu przez koniuszki palców, a on chciał ją tylko pieścić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz