Dzisiaj o specyficznym stylu muzycznym w Seattle w latach
50. ub. stulecia, z pierwszego tomu biografii "Jimi Hendrix Szaman
Rocka".
Muzyka w Seattle rzeczywiście
różniła się wówczas od tej, jaką grano w Nowym Jorku, Chicago, czy Los Angeles.
Pernell Alexander, szkolny przyjaciel Jimiego z Meany Junior High School,
pochodził z Baltimore w stanie Maryland i do Seattle przyjechał ze swoją
babcią, gdy miał 15 lat wspominał, że - Tutaj
czułem się, jak w jakiejś odległej prowincji... Z kolei Larry
Coryell, wówczas gitarzysta grupy "The Dynamics", pamiętał - Seattle to nie jest prawdziwa Ameryka.
Ona rozpoczyna się po drugiej stronie gór...
Zarówno odległość od innych centrów kulturalnych i muzycznych
Ameryki, jak też niewielki, a przede wszystkim mocno opóźniony wpływ na Seattle
i okolice, modnych stylów i nurtów w muzyce popularnej, spowodował, że w latach
pięćdziesiątych XX wieku w stanie Waszyngton powstała specyficzna muzyka, która
z czasem przyjęła się również w całych Stanach Zjednoczonych.
Styl
nazwany "jungle-beat", jak podawał Greg Payne - był ciężki, z rytmem
mocno podkreślanym także przez instrumenty akordowe i melodyczne. Najważniejszą
postacią dla tego stylu i w ogóle dla Seattle był klawiszowiec i lider zespołu
muzycznego Dave Lewis. Luther Rabb, kolega Jimiego przypomina wpływ jaki combo
Dave'a Lewisa wywarło na wszystkich - Jego
muzycy byli naszymi mentorami Byli bardzo zaawansowani. Przykładałem się do
grania, a oni wyprzedzali nas po stokroć. Studiowałem muzykę jak szalony, a ci
faceci wyprzedzali nas wszystkich. To były wręcz modelowe przykłady
autentyczności, spokoju, chłodu i ogromnej swobody...
Lider tego zespołu, Dave Lewis, sam doskonale
wyszkolony, pochodził z
rodziny o dużych tradycjach muzycznych i przez lata miał ogromny wpływ na młodych ludzi z północnego-zachodu,
wkraczających dopiero na muzyczną ścieżkę. Jego "Dave
Lewis Combo" był najbardziej profesjonalną grupą grającą rytmicznego rocka, wręcz
można powiedzieć, że był on ojcem chrzestnym
"jungle-beat" brzmienia Seattle.
Wypracował własny styl, w którym splótł ze sobą elementy jazzowe, podpatrzone i
podsłuchane od starych mistrzów oraz mocny, silnie akcentowany, motoryczny
"drive". To był podstawowy
element tworzącego się wtedy oryginalnego
brzmienia Seattle, dzięki przede wszystkim powtarzalnego i łatwo rozpoznawalnego rytmowi piosenki.
Wśród muzyków i publiczności z Seattle,
Dave Lewis spopularyzował temat Richarda Berry'ego "Louie Louie" oraz własną, nagraną potem przez grupę
"The Kingsmen" kompozycję - „J.A.J.”...To był skrót od powiedzenia „Jive Ass
Jerry” (kopnij w dupę Jerry’ego - przyp. aut.). Jerry Allen, to był facet z Nowego Orleanu, który w Seattle nie
cieszył się sympatią – zapamiętał
Bob Hendrix, kuzyn Jimiego, syn Franka i Pearl. Zespół Lewisa miał na koncie
także nagrany w tym czasie singiel z utworem "The Tree", wykonywał na koncertach także inne swoje
kompozycje: "Little Green
Thing" i jedyny śpiewany przez lidera - "Candido". Oczywiście największym zainteresowaniem
cieszyła się piosenka "Louie
Louie". Potwierdzali to miejscowy muzyk Barney Hillard oraz Bob Hendrix, kuzyn Jimiego - "Louie Louie"
było tu tak
długo popularne, że zaproponowano, aby zostało oficjalną piosenką stanu Waszyngton...
Wielu
lokalnych muzyków, wskazywało na
to, że charakterystyczny beat, nazywany rytmem dżungli, miał wpływ na brzmienie
Seattle zupełnie odmienne od tego, co powstawało w tym czasie, czyli na
przełomie lat 50 i 60 XX wieku w Kalifornii, czy Nowym Jorku. Wtedy jak napisał
historyk Paul de Barros
- Białe dzieciaki z Północnego
Zachodu emocjonowały się czarnym R&B z mianiakalną
wręcz dzikością...
Obok
wspomnianego tria Dave’a Lewisa, najsławniejsze w Seattle były wtedy grupy „The
Playboys” (z wokalistą Ronem Holdenem i basistą Billem Eisimingerem, z którym
czasem będzie jamował Hendrix, będzie też grał z nim w grupie "The
Stags") oraz „The Frantics” i „The Checkers” (z Eisimingerem, niewidomym
pianistą Mikem Mandellem i znakomitym gitarzystą Joe Johansenem).
Człowiekiem, który
dał chyba największy impuls lokalnej społeczności muzycznej był gitarzysta Rich
(Rick) Dangel. Urodził się w Teksasie w tym samym roku co Jimi Hendrix, jego
ojciec służył w marynarce wojennej USA, stąd też co jakiś czas przenosił się z
rodziną z jednego ośrodka do drugiego i z szaf grających, w amerykańskich
klubach wojskowych, poznał wiele płyt R&B. Wcześnie zaczął grać na gitarze,
a w 1958 roku w Tacoma, gdzie mieszkał założył rock'n'rollową grupę "The
Wailers," której nagranie "Tall
Cool One", w czerwcu 1959 roku trafiło na ogólnokrajowa listę singlowych
przebojów. W lipcu następnego roku ten sukces powtórzył inny zespół z Tacoma,
"The Ventures" instrumentalnym utworem "Walk - Don't Run". Rich Dangel z "The
Wailers" nagrał "Louie
Louie" w 1960 r. i tę wersję niemal dokładnie skopiowała grupa
"The Kingsmen", robiąc z tego wielki przebój. Wspomniałem już, że "Louie Louie" - to
najbardziej charakterystyczny utwór dla tego regionu. Taneczny rytm i brudne
brzmienie, będące wynikiem korzystania z marnego sprzętu nagłaśniającego,
maksymalnie podkręconego. Jak zapamiętał Jerry Miller (potem grał w grupie
"Moby Grape") - Naprawdę
podcinaliśmy głośniki wysokotonowe, owijaliśmy je ręcznikami i wbijaliśmy
wykałaczki w głośniki basowe, żeby uzyskać brudne brzmienie... Kiedy Dangel
przeniósł się do Seattle i opuścił tamten zespół, zaczął tu w klubach grać jazz
wraz z Larrym Coryellem.
To wszystko miało wpływ na to, że w
Seattle powstała lokalna odmiana rocka, która
bliżej trzymała się korzeni czarnego R&B, zaś w latach, gdy rock'n'roll
stopniowo się komercjalizował, bardzo zbliżając do muzyki pop, pozostała im
wierna znacznie dłużej. Larry Coryell, który zaczynał karierę w występującej w Spanish
Castle "The Checkers", wspominał - Północno-zachodnia
scena muzyczna znajdowała się pod wpływem czarnej muzyki i czarnej kultury...
Wspomniany Dave Lewis pozostał w Seattle przez całe życie, ale to co stworzył, jak zapisał Keith Shadwick - Wyeksportowało w świat następne pokolenie muzyków z Północnego Zachodu,
takich jak Hendrix i krótko po nim Larry
Coryell...
Opowiadał
Luther Rabb - Byliśmy
w Seattle odizolowani,
więc Jimi miał zupełnie inny punkt widzenia na muzykę. Robiliśmy rzeczy, które były wyjątkowe, wyprzedzały swój czas.
Było dużo jazzu z funky, z dawką rockowej
gitary i basu. W Seattle
grały zdublowane
saksofony, i mocny rytm dżungli, co wyprzedzało muzykę o trzydzieści lat. To był synkopowany rytm (na 6/8), fajny, bo istniał
w wielu piosenkach i dobrze
się to tańczyło. Dzisiaj
ludzie nazywają
to "New
Jack Swing"... Lacy Wilbon,
który znał Hendrixa z Garfield High School, zapamiętał Jimmy'ego
Pipkinsa (lub Pipkina), jako pierwszego,
który w Seattle grał specyficzny "jungle beat"
- Pipkins był absolwentem Garfield w '58
lub '59. W Nowym Orleanie usłyszał
ten ekscytujący rytm, spodobał mu się, dodał do tego drobne niuanse
i go polepszył... Jednak Jimiego najbardziej
inspirował brudny, lecz zarazem piękny dźwięk "The Fabulous Wailers",
który tworzył ich gitarzysta Rich Dangel, który wspominał, że kiedyś poznał
młodego Hendrixa - Był bardzo nieśmiałym
chłopakiem, ale ewidentnie starał się powiedzieć mi coś miłego, zaproponował, że
do nas dołączy, gdybyśmy kiedyś potrzebowali drugiego gitarzysty...
Zarówno Dave
Lewis, jak i inni pionierzy "jungle-beat", choćby zespół "The
Frantics", wydawali single i występowali w programie telewizyjnym Rock’n’Roll
Party, nadawanym na kanale 13 w okręgu Seattle, programie prowadzonym
przez Billy'ego Tollesa. Ten prezenter początkowo był saksofonistą jazzowym,
grając na początku lat 50. ub. stulecia w klubach przy Jackson Street,
jump-bluesowe utwory popularnego wtedy Louisa Jordana. Śmiało można powiedzieć,
że już wtedy zaskoczył publiczność ruchem na scenie, a właściwie poza nią.
Wspominał - Grałem i chodziłem po klubie,
przeskakiwałem z jednego stolika na drugi, okrążałem bar, wychodziłem na
zewnątrz, a potem wracałem drugimi drzwiami. To podobało się, zaś białe
dzieciaki były zachwycone... Pod koniec tamtej dekady Billy Tolles wraz z
przyjacielem Tommym Adamsem zaczął propagować rock'n'rolla.
…W Seattle były wówczas dwie muzyczne
rodziny, do których garnęły się wszystkie dzieciaki – wspominał
Terry Johnson. Dave Lewis Senior był nauczycielem muzyki, czasem też grywał na
gitarze. To pod jego okiem stawiali pierwsze kroki Ray Charles i Quincy Jones.
Jego syn, wspomniany wcześniej Dave Lewis junior, jako klawiszowiec, kierował
własnym triem (George Griffin – dr, Barney Hilliard – ts), przede wszystkim
jednak, cieszył się wielką estymą wśród muzyków i fanów Seattle i okolic. ...Dave był naszym wzorem. Grał rocka jak
Duane Eddy, bluesa jak Lloyd Price i jazz jak Duke Ellington - opowiadał Luther Rabb, który w 1970
rok występować będzie ze swoją grupą „Ballin’ Jack”, na koncertach Jimiego
Hendrixa w USA. …U Lewisów w piwnicy
stało pianino, wszyscy tam przychodzili i grali – dodawał Jimmy Ogilvy - Dave senior czasami grał na gitarze...
Drugą rodziną, do której młodzi muzycy z Seattle chodzili na lekcje „czarnej
muzyki”, byli Holdenowie: Oscar – ojciec oraz synowie Ron i Dave. Był wśród
tych młodziaków także Jimi, w co jednak powątpiewał jego ojciec – Potem wielu mi mówiło 'To ja nauczyłem
Jimiego tego, czy tamtego', ale ja im nie wierzyłem. Nie sądzę, żeby jakiś
artysta, gitarzysta lub śpiewak tak wiele nauczył się od innych... Jednak
Jimi naśladując riffy i ucząc się techniki palcowania mozolnie zbierał
wskazówki od innych, bardziej doświadczonych muzyków. ...Na
pewno ułatwiały mu granie spore dłonie i wyjątkowo długie palce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz