O Jimim opowiadał Lacy Wilbon - Był wtedy pod wielkim wpływem bluesa i już
wtedy widać było, że będzie fenomenalnym gitarzystą, choć używał tylko techniki
„single-note”, czyli grając na jednej strunie. Czasem siadaliśmy razem i
graliśmy na dwóch gitarach. Pamiętam, że Hendrix był daleko przed innymi w zakresie zręczności
grania, ale był słaby, jeśli idzie o znajomość akordów i teorii. Nie dawał
sobie z tym rady. Poleciłem mu jakieś książki, a on na to: 'To zajmie mi zbyt
wiele czasu'. Więc nauczyłem go sześciu akordów i sześciu inwersji... Jimi
także wspominał tamte chwile – Kiedy
mieszkałem w Seattle, wychodziłem na ganek za domem, bo nie chciałem siedzieć
przez cały czas w czterech ścianach i grałem na gitarze do płyty Muddy’ego
Watersa. Nic innego mnie nie interesowało – tylko muzyka. Starałem się grać jak
Chuck Berry i Muddy Waters... Łatwo przewidzieć, że w następnych miesiącach
będzie grać z każdym kto ma jakiś instrument. Potwierdzał to jego brat Leon - Jimi chodził na drugą stronę miasta, jeśli tylko ktoś powiedział,
że prawdopodobnie
będzie grać... Pernell Alexander
przypominał sobie –
Myślę, że kilka razy zagrał
też z nami Terry Johnson...
Wtedy
Jimi rzeczywiście bardzo lubi przebywać w domu Terry'ego Johnsona – W tylnej części naszego domu był pokój do grania. Stało tam stare pianino mojej
mamy, w którym brak było kilku klawiszy. Było to nasze sanktuarium. Jimi miał wtedy turkusową gitarę. Graliśmy
ze słuchu, słuchając płyt "45", mieliśmy
wtedy dużo takich krążków. Staraliśmy się przede wszystkim, rozpoznać tonację piosenki.
Włączaliśmy płytę, przez chwilę słuchaliśmy i potem robiliśmy od początku to
samo. Jimi słuchał
przede wszystkim partii gitary,
dopóki nie zapamiętał wszystkiego. Ja
grałem na pianinie... Wkrótce, jak wspominał Robert Green - Za część zarobionych na
koncertach pieniędzy kupiliśmy wzmacniacz Jimiemu, bo on wcześniej podłączał
się razem z Pernellem i ich gitary razem źle brzmiały. Obaj nauczyli się ze słuchu numerów Chucka
Berry'ego. Graliśmy wtedy jego covery, jak "Queenie", a także "Lucille" Little Richarda i Fatsa Domino "Blueberry Hill". Bluesa graliśmy dla dorosłych, a dla młodzieży mieszaliśmy go z piosenkami
pop... Jimi uzupełniał - Graliśmy
kawałki takich ludzi jak
"The Coasters".
Wszyscy, zanim dołączali do zespołu robili to
samo, te same kroki... Dopowiadał Pernell Alexander - Większość naszych utworów opierała się na gitarach i pianinie, był w
nich jazz, blues i R&B...
Ich wizytówką był
wtedy utwór "Honky Tonk"
Billa Doggetta, który jak wspominał Terry Johnson - Stał się standardem Jimiego... John Horn dodawał - Była to muzyka wyłącznie do skakania i
niektórzy naprawdę skakali, ale grało się głównie dla małolatów. Trochę R&B
i bluesa. Już wtedy było na co popatrzeć, gdy Jimi pojawiał się na scenie - już
sam fakt, że grał na gitarze dla praworęcznych z odwróconym gryfem, był
fascynujący... Terry Johnson pamiętał - Jedną z piosenek, które wtedy rozgryzaliśmy
była "What'd I Say" Raya Charlesa. To był wielki numer... Z całą
pewnością stało się to jednak dopiero w 1959 roku, bowiem wtedy świat usłyszał
tę sławną piosenkę.
Wspomniany
tu Raymond Charles Robinson, nazwany "Genius" lub
"Highest Priest of Soul" to kolejny wielki artysta, bardzo ważny dla
młodego Jimiego Hendrixa, przez pewien czas zresztą związany z Seattle, dokąd
przyjechał w marcu 1948, prosto z Florydy. ...Miasto było szeroko otwarte - wspominał 18-letni
wówczas Ray - I porządnie działał
przemysł rozrywkowy, choć rywalizacja była bardzo zacięta. Było wtedy wielu znakomitych muzyków, zwolnionych z armii. Mogłeś ich spotkać
na ulicy, pocałowaliby ciebie w tyłek, gdybyś tylko dał im szansę... W Seattle Ray grał w klubie Rocking Chair (tym samym,
w którym 6 lat wcześniej, po ślubie bawił się Al Hendrix z Lucille). Prowadził
trio w stylu Nata King Cole'a, grał na fortepianie i śpiewał wraz z gitarzystą
Gosadym McGee (lub McKee) oraz basistą Miltonem Garredem (lub Garrettem). W
kwietniu 1949 Ray Charles nagrał pierwszą płytę "Confession Blues",
odnotowaną na listach R&B,
zaś dwa lata później opuścił Seattle i udał się do Los Angeles, gdzie grał na
fortepianie w zespole Bumpsa Blackwella, zabierając ze sobą, liczącego zaledwie
siedemnaście lat, bardzo zdolnego trębacza Quincy Jonesa, który grał też z
Davem Lewisem w Mardi Gras. Blackwell zostanie potem producentem płyt Little
Richarda, zaś Quincy Jones stanie się jedną z najbardziej znaczących postaci
muzyki jazzowej i popu. Jego dorobek obejmować będzie mnóstwo nagradzanej
muzyki filmowej, współpracę z Milesem Davisem, jak też produkcję sławnego
albumu Michaela Jacksona "Thriller".
Kiedy
Ray Charles grał w Seattle, nie był jeszcze znany, największe jego sukcesy
dopiero miały nadejść, przede wszystkim dzięki starym pieśniom, które opracuje
w zupełnie nowatorski sposób: "I
Got A Woman" (1955) oraz "What'd
I Say" (1959), ta druga zresztą bardzo prędko znajdzie się w
repertuarze Jimiego Hendrixa i jego zespołów. Okoliczności powstania tego
drugiego przeboju wspominał jego twórca Ray Charles - Powiedziałem do dziewczyn: 'Cokolwiek zawołam, po prostu powtarzajcie za mną. Zaczęło się od linii basu, to słychać na płycie, a potem dotarliśmy do części, w której dziewczęta i ja śpiewamy razem i to trwało dość długo, tyle, by ludzie mogli sobie potańczyć. Kiedy skończyliśmy, wiele osób podchodziło do mnie
i pytało: 'Gdzie mogą kupić płytę z tym nagraniem?' Następnej nocy
myślałem, że
musimy jeszcze raz spróbować. Graliśmy jeżdżąc od miasta do
miasta i wszędzie była taka sama reakcja: ludzie szaleli. Podobał im się ten
fragment, gdy dziewczęta z chórku śpiewały 'unnnh, unnh' Ludzie sami sobie odpowiadali, o co w tym
momencie chodzi... Trzeba tu dodać, że melodia piosenki "What'd I Say" Ray'a Charlesa
wzięta jest z kościelnej pieśni, odwołującej się do tradycji i opartej na
ewangelii (czyli "gospel"), choć w jego interpretacji słowne i
muzyczne znaczenie podkreślone rytmiczną witalnością, wiązać się będzie nie z
duchowym przesłaniem, a z ziemską zmysłowością. Charles zastosował istniejącą
zarówno w bluesie, jak też muzyce gospel zasadę "call & response"
(zawołania i odpowiedzi), dzięki czemu piosenka wyrażała ogromne emocje,
podkreślane zarówno "walking" (spacerujacym) basem oraz mocno
akcentowaną jego grą na fortepianie. Ray był pastorem, w podniecający odbiorców
sposób wykrzykującym tekst pieśni, a dziewczęcy chórek "The Raelettes",
odpowiadał w sposób wyraźnie sugerujący, że w tej pieśni chodzi o jak
najbardziej "przyziemne", choć zarazem "cudowne" uczucia.
To była lekcja dla Jimiego Hendrixa i jego przyjaciół w Seattle: Pernella
Alexandra oraz Anthony'ego Athertona. Z niej mogli wyciągnąć wniosek, jak
tworzyć zupełnie nową muzykę, hybrydę rock'n'rolla, R&B, bluesa, gospel i
soulu, która powstała w ich rodzinnym mieście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz