Rozdział
12 (wiosna 1966) -
...Byłem zmęczony graniem dla innych. Nie umiem nawet powiedzieć, ile razy męczyłem się, odgrywając te same nuty do tego samego rytmu. Byłem na scenie jak jakiś cień, odseparowany od wszystkiego, co ma naprawdę znaczenie. A chciałem mieć scenę dla siebie. Naprawdę tego chciałem... (Jimi Hendrix)
Po
trasie koncertowej z Kingiem Curtisem, wiosną 1966 roku Jimi Hendrix wraca do
Nowego Jorku tak jak poprzednio, bez pieniędzy, obojętnie ile, by zarabiał,
zawsze mu ich brakuje. Ale teraz z pracą wcale nie jest łatwo. Porzucił
przecież Curtisa Knighta i ma obawy, czy przyjmie go z powrotem. Ma jednak
świadomość, że od ich ostatniego spotkania w grudniu 1965 minęło kilka miesięcy,
no i to, że jeszcze bardziej udoskonalił swoją grę w tym ostatnim zespole Kinga
Curtisa. Wie też, że musi nagrać swój materiał, niestety znów nie ma
instrumentu. Jimi pisze do ojca do Seattle - Drogi tato, piszę do ciebie z niezbyt ciekawego Nowego Jorku. Mam
nadzieję, że w domu wszystko układa się dobrze. Pozdrów ode mnie Leona.
Niedługo znów napiszę i postaram się przysłać dobre zdjęcie...
Zaczyna
wtedy chodzić od jednej firmy płytowej do drugiej, otrzymuje nawet, niestety
jakieś, raczej dość mgliste, propozycje. Warunek jest bowiem jeden, musi mieć
własne utwory. Przyzna potem, będąc już w Anglii - Kiedy byłem młodszy pisałem, już swoje gorzkie protest songi... Bo
to też prawda, miał lat osiemnaście, kiedy napisał pierwsze teksty, dość jeszcze
naiwne, w których rymuje takie wyrazy jak moon i June (księżyc i
czerwiec). Tłumaczył też - Chciałem grać swoją własną muzykę, miałem
dość powtarzania tych samych riffów. I jak raz to było u Little Richarda, nosić
to co chcę, a nie bez przerwy uniformy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz