poniedziałek, 27 marca 2023

            Wracając do 1964 roku, wokół Jimiego rzeczywiście od dawna wiele się działo. Mógłby nawet zginąć, jeśli nie z ręki wspomnianego wcześniej przez Clemonsa jakiegoś czarnego faceta z Harlemu, to najzwyczajniej w świecie - z głodu, na ulicy. I pewnie, by dawno już zginął, gdyby nie pomoc Deana Courtney'a, a przede wszystkim Lithofayne Pridgon (lub Pridgeon), którą w Harlemie nazywano "Apollo Faye", gdyż bywała wówczas często w tym teatrze i tam, nie tylko jako widz, poznała wielu artystów R&B, a o której więcej w następnym rozdziale.

            Larry Lee, przyjaciel Jimiego z Nashville, wspominał - Wydawało się, że wpadł w jakąś rutynę, że było mu wszystko jedno. Ale nadal miał wielkie marzenia. Twierdził, że ma kilka swoich piosenek, jednak nigdy mi ich nie pokazał. Przypuszczał, że nikogo to nie zainteresuje. Napisał mi w liście z Nowego Jorku, wręcz mnie w nim prosił, abym do niego przyjechał. 'To duże miasto i tu są spore możliwości' pisał. Ale ja wiedziałem, że on nie jest odpowiedzialny, że jest człowiekiem niczym nieskrępowanym, fantazyjnym luzakiem. Wiedziałem, że w Nowym Jorku to wszystko wcale nie jest takie proste... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz