Pod koniec 1965 roku "Joey Dee & Starliters" (lub "Starlighters" - bo też taka nazwa się pojawia) ma już za sobą wielkie sukcesy, ale jest nadal spora grupa ludzi i to przede wszystkim poza dużymi centrami kulturalnymi, zarówno białych, jak też czarnych, która chce ich posłuchać i potańczyć przy muzyce, przy której doskonale "wycierało się plecy". W jego grupie, co w tamtych czasach wcale nie jest jeszcze częste, grają zarówno biali muzycy (trzech), jak i kolorowi (także trzech). Joey Dee tłumaczył - Wielokrotnie oferowano mi większe pieniądze za trasę, w której nie braliby udziału czarni muzycy, a ja odmawiałem...
Pod koniec
października 1965 Gene Cornish, gitarzysta "Straliters" odchodzi z
zespołu i wyjeżdża do Kalifornii. Dee pyta swego perkusistę Jimmy’ego Mayesa,
czy nie zna jakiegoś wolnego gitarzysty. Poprzez Johnny’ego Stara dowiaduje
się, że jest taki jeden, znakomity gitarzysta, który po tournee z „The Isley
Brothers” jest akurat bez zajęcia. Mieszka w śródmieściu Nowego Jorku, w Alvin
Hotel. Na spotkanie z nim idzie Mayes – Kiedy wszedłem do pokoju
zobaczyłem dużego, wyglądającego na golfistę faceta, leżącego na łóżku z
wielkimi buciorami stojącymi na podłodze. Obudziłem go. Chwilę rozmawialiśmy,
ale on nie wykazał żadnego zainteresowania dołączeniem do naszego zespołu. Powiedziałem
jednak, że Joey nie traktuje nas jako sidemenów, jeśli jesteś członkiem
zespołu, to jesteś już jednym z nas, Starliterów. On wziął wtedy gitarę i
zagrał parę kawałków. Zadzwoniłem więc do Joey'a i powiedziałem: 'Mamy tego
gościa. Miło wygląda, jest jeszcze trochę surowy, ale damy radę'...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz