wtorek, 31 marca 2020

Lucille - matka Jimiego


Ciąg dalszy opowieści o Lucille Hendrix, matce Jimiego z pierwszego tomu książki "Jimi Hendrix Szaman Rocka". Dzisiaj o tym co się z nią stało, gdy Jej mąż Al, ojciec Jimiego, w 1942 roku został wcielony do amerykańskiej armii. Jest też trochę o Seattle w latach drugiej wojny światowej. Zapraszam do lektury.

Lucille zostaje sama w Seattle i niedługo dochowuje wierności Alowi, będzie bowiem spotykać się z robotnikiem z miejscowej stoczni, pochodzącym z Kansas sublokatorem Dorothy Harding, Johnem Williamsem (lub Johnem Pagem, bo takie nazwisko pojawia się także w biografiach). Przez kilkanaście tygodni Lucille będzie jeszcze uczęszczać do szkoły, ukrywając swój stan. Jednak pewnego dnia, będąc już w ostatniej klasie, zostawi na ławce podręczniki i bez słowa, po dzwonku, wyjdzie ze szkolnej sali, aby nigdy już do niej nie wrócić. Mieszka z rodzicami i któregoś dnia trafia do Bucket of Blood, nocnego klubu przy Jackson Street, w którym kręci się podejrzane towarzystwo. Wspominał Jimmy Ogilvy, frontman grupy „The Dynamics” – To była dzielnica spelunek i podejrzanych klubów... Bob Summerrise, murzyński prezenter radiowy i właściciel sklepu muzycznego dodawał – Dzielnica była dzika, kręciło się tam pełno alfonsów, dziwek, szulerów, dilerów narkotyków i narkomanów, a także czarnych ludzi sukcesu, którzy poszukiwali rozrywki i napitku... Dorothy Harding uzupełniała ten obraz – Bójki i walki na noże były tam na porządku dziennym...
            W takim otoczeniu, dokładniej w tej wspomnianej spelunce Bucket of Blood, Lucille zaczyna pracować jako kelnerka, ale często też śpiewa – mężczyźni dawali jej napiwki, bo naprawdę byłą doskonałą śpiewaczką – wspominała Delores. Nic więc dziwnego, że, jak napisał Charles Cross – Szybko dała się oczarować egzotycznemu klimatowi wielu klubów na Jackson Street... …W tych lokalach - wśród których obok Bucket of Blood, najpopularniejsze były Black & Tan, The Rocking Chair oraz The Little Harlem Nightclub, jak to wspominał Jimmy Ogilvy – królowały dwurzędowe marynarki, kapelusze z szerokim rondem i markowe skóry. Kiedy byłeś nieodpowiednio ubrany, po prostu nie wpuszczano ciebie do środka. Kluby miały gdzieś kolor skóry klienta – wchodził do nich każdy, kto chciał się wytańczyć i dobrze zabawić. Trzeba było jednak zachować odpowiedni styl...
            Jak Kansas City w latach trzydziestych, Seattle także było miastem otwartym dla czarnych i to od początku XX wieku. Zatem zaczęli przyjeżdżać do stanu Waszyngton i w 1910 było ich w Seattle już ponad ośmiuset, chociaż w okresie ekonomicznego kryzysu lat trzydziestych, największe grupy etniczne stanowili jeszcze Żydzi i Włosi, a po nich dopiero Murzyni, Japończycy i Chińczycy, to w latach drugiej wojny światowej populacja czarnej społeczności szybko wzrastała. Miejscowe zakłady zbrojeniowe potrzebowały wielu niewykwalifikowanych robotników, no i wkrótce liczba czarnych mieszkańców przewyższyła grupę azjatyckich imigrantów, zwłaszcza z Chin. W roku 1944 w największych w Seattle zakładach Boeinga pracowało już tysiąc sześciuset czarnych robotników, którzy osiedlali się głównie w Central District, centrum muzyki i nocnego życia. Keith Shadwick przytoczył wypowiedź saksofonisty Marshalla Royala - To była odmienna grupa ludzi. Byli mili i serdeczni. Nie mówię tylko o czarnych, ale o Chińczykach, którzy mieli firmy taksówkowe i temu podobne rzeczy. Byli wtedy naszymi kumplami... Działo się tak, mimo, że w niektórych miejscach na Jackson Street, jak w The Trianon Ballroom, segregacja rasowa nadal obowiązywała, dotycząc nie tylko tancerzy, ale też muzyków. A jednak, jak zanotowała historyk Esther Mumford - Mimo licznych przeszkód w realizacji zamierzeń, zarówno w stanie Waszyngton, jak i samym Seattle oferowano czarnym znacznie więcej, niż w miejscach, które opuścili... Liczba zatrudnianych w miejscowych lokalach murzyńskich muzyków rosła rzeczywiście tak szybko, że już w 1913 w mieście powstała ich organizacja. Działała, jak to działo się także w innych amerykańskich miastach w tym czasie, równolegle ze zrzeszeniem białych muzyków Seattle. Oba związki, połączone dopiero w 1956 roku, gromadziły muzyków zamieszkujących na północ i południe od tzw. Yesler Way.
            Miasto, mimo swego oddalenia od muzycznych centrów USA, zwłaszcza Nowego Jorku, było regularnym przystankiem na trasach koncertowych zespołów udających się na południe, do Kalifornii, do Los Angeles i San Francisco. W samym Seattle działało wielu muzyków, którzy nigdy tego miasta nie opuścili, bądź rozpoczynali tam krajową karierę. Mildred Bailey, ze Spokane, w pobliżu granicy ze stanem Idaho, zanim została wokalistką popularnego  w całych Stanach zespołu Paula Whitemana, wiele lat spędziła w Seattle zdobywając właśnie tu doświadczenie. Podobnie jak saksofonista orkiestry Duke'a Ellingtona, Floyd Turner Junior, czy inny saksofonista - Dick Wilson, grający w zespole Andy'ego Kirka "Twelve Clouds of Joy", nazwany przez Dizzy'ego Gillespie, jako - połączenie Lestera Younga i Herschela Evansa... Do Seattle napływali również muzycy z innych rejonów Ameryki, znajdując tu lepsze warunki ekonomiczne i socjalne. Należeli do nich: Quincy Jones, który mając dziesięć lat trafił tu z Chicago oraz pianista Jimmy Rowles (James George Hunter ze Spokane niedaleko Seattle), akompaniator m.in. Billie Holiday.
            Inną drogę przebył Ray Charles z Tampa na Florydzie. Do Seattle przyjechał wprawdzie jako dorosły, ale był pianistą jeszcze nie ukształtowanym, naśladował wtedy swojego idola Nata King Cole'a. Trębacz Leon Vaughn pamiętał, że w 1948 roku, w okolicy ulicy Jackson otwarte były aż 34 kluby, w których grały małe grupy złożone zarówno z białych, jak i czarnych instrumentalistów. Muzyka jaka tam rozbrzmiewała była podobna, był to przede wszystkim popularny wśród tancerzy R&B (Rhythm'n'Blues), jump-bluesa, czy shuffle. Jak stwierdził Paul De Barros - Było tu zupełnie inaczej, niż w innych miastach Zachodu, takich jak Los Angeles, gdzie w opozycji do czarnych hard-boperów, biali grali "cool" (West Coast). W Seattle muzyka białych i czarnych łączyła się w muzykę środka, dla odbiorców łatwiejszą i przyjemniejszą... Wielki wpływ miały na to występy popularnych orkiestr swingowych - Lionela Hamptona, czy Duke'a Ellingtona oraz od 1946 organizowane przez Normana Granza koncerty z cyklu Jazz At Philharmonic. Muzyka w Seattle rozbrzmiewała zarówno w dzielnicy włoskiej, jak i w dystrykcie centralnym, w okolicy Jackson Street, a jej fanami byli także Al, jak i Lucille.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz