Ciąg dalszy opowieści o Lucille
Hendrix, matce Jimiego z pierwszego tomu książki "Jimi Hendrix Szaman
Rocka". Dzisiaj o tym co się z nią stało, gdy Jej mąż Al, ojciec
Jimiego, w 1942 roku został wcielony do amerykańskiej armii. Jest też trochę o Seattle
w latach drugiej wojny światowej. Zapraszam do lektury.
Lucille zostaje sama w Seattle i niedługo dochowuje wierności Alowi,
będzie bowiem spotykać się z robotnikiem z miejscowej stoczni, pochodzącym z
Kansas sublokatorem Dorothy Harding, Johnem Williamsem (lub Johnem Pagem, bo
takie nazwisko pojawia się także w biografiach). Przez kilkanaście tygodni
Lucille będzie jeszcze uczęszczać do szkoły, ukrywając swój stan. Jednak
pewnego dnia, będąc już w ostatniej klasie, zostawi na ławce podręczniki i bez
słowa, po dzwonku, wyjdzie ze szkolnej sali, aby nigdy już do niej nie wrócić.
Mieszka z rodzicami i któregoś dnia trafia do Bucket of Blood, nocnego
klubu przy Jackson Street, w którym kręci się podejrzane towarzystwo. Wspominał
Jimmy Ogilvy, frontman grupy „The Dynamics” – To była dzielnica spelunek i podejrzanych klubów... Bob Summerrise,
murzyński prezenter radiowy i właściciel sklepu muzycznego dodawał – Dzielnica była dzika, kręciło się tam pełno
alfonsów, dziwek, szulerów, dilerów narkotyków i narkomanów, a także czarnych
ludzi sukcesu, którzy poszukiwali rozrywki i napitku... Dorothy
Harding uzupełniała ten obraz – Bójki i
walki na noże były tam na porządku dziennym...
W takim otoczeniu,
dokładniej w tej wspomnianej spelunce Bucket of Blood, Lucille zaczyna
pracować jako kelnerka, ale często też śpiewa – mężczyźni dawali jej napiwki, bo naprawdę byłą doskonałą śpiewaczką – wspominała
Delores. Nic więc dziwnego, że, jak napisał Charles Cross – Szybko dała się oczarować egzotycznemu
klimatowi wielu klubów na Jackson Street... …W tych lokalach - wśród
których obok Bucket of Blood, najpopularniejsze były Black & Tan, The
Rocking Chair oraz The Little Harlem Nightclub, jak to
wspominał Jimmy Ogilvy – królowały
dwurzędowe marynarki, kapelusze z szerokim rondem i markowe skóry. Kiedy byłeś
nieodpowiednio ubrany, po prostu nie wpuszczano ciebie do środka. Kluby miały
gdzieś kolor skóry klienta – wchodził do nich każdy, kto chciał się wytańczyć i
dobrze zabawić. Trzeba było jednak zachować odpowiedni styl...
Jak
Kansas City w latach trzydziestych, Seattle także było miastem otwartym dla
czarnych i to od początku XX wieku. Zatem zaczęli przyjeżdżać
do stanu Waszyngton i w 1910 było
ich w Seattle już ponad ośmiuset,
chociaż w okresie ekonomicznego kryzysu lat trzydziestych, największe grupy
etniczne stanowili jeszcze Żydzi i Włosi, a po nich dopiero Murzyni, Japończycy
i Chińczycy, to w latach drugiej wojny światowej populacja czarnej społeczności
szybko wzrastała. Miejscowe zakłady zbrojeniowe potrzebowały wielu niewykwalifikowanych
robotników, no i wkrótce liczba czarnych mieszkańców przewyższyła grupę
azjatyckich imigrantów, zwłaszcza z Chin. W roku 1944 w największych w Seattle zakładach
Boeinga pracowało już tysiąc sześciuset czarnych robotników, którzy osiedlali
się głównie w Central District,
centrum muzyki i nocnego życia. Keith Shadwick przytoczył wypowiedź
saksofonisty Marshalla Royala - To była
odmienna grupa ludzi. Byli mili i serdeczni. Nie mówię tylko o czarnych, ale o
Chińczykach, którzy mieli firmy taksówkowe i temu podobne rzeczy. Byli wtedy
naszymi kumplami... Działo się tak, mimo, że w niektórych miejscach na
Jackson Street, jak w The Trianon Ballroom, segregacja rasowa nadal obowiązywała, dotycząc
nie tylko tancerzy, ale też muzyków. A jednak, jak zanotowała historyk Esther
Mumford - Mimo licznych przeszkód w
realizacji zamierzeń, zarówno w stanie Waszyngton, jak i samym Seattle oferowano
czarnym znacznie więcej, niż w miejscach, które opuścili... Liczba
zatrudnianych w miejscowych lokalach murzyńskich muzyków rosła rzeczywiście tak
szybko, że już w 1913 w mieście powstała ich organizacja. Działała, jak to
działo się także w innych amerykańskich miastach w tym czasie, równolegle ze
zrzeszeniem białych muzyków Seattle. Oba związki, połączone dopiero w 1956
roku, gromadziły muzyków zamieszkujących na północ i południe od tzw. Yesler
Way.
Miasto,
mimo swego oddalenia od muzycznych centrów USA, zwłaszcza Nowego Jorku, było
regularnym przystankiem na trasach koncertowych zespołów udających się na
południe, do Kalifornii, do Los Angeles i San Francisco. W samym Seattle
działało wielu muzyków, którzy nigdy tego miasta nie opuścili, bądź rozpoczynali
tam krajową karierę. Mildred Bailey, ze Spokane, w pobliżu granicy ze stanem
Idaho, zanim została wokalistką popularnego
w całych Stanach zespołu Paula Whitemana, wiele lat spędziła w Seattle
zdobywając właśnie tu doświadczenie. Podobnie jak saksofonista orkiestry Duke'a
Ellingtona, Floyd Turner Junior, czy inny saksofonista - Dick Wilson, grający w
zespole Andy'ego Kirka "Twelve Clouds of Joy", nazwany przez
Dizzy'ego Gillespie, jako - połączenie
Lestera Younga i Herschela Evansa... Do Seattle napływali również muzycy
z innych rejonów Ameryki, znajdując tu lepsze warunki ekonomiczne i socjalne.
Należeli do nich: Quincy Jones, który mając dziesięć lat trafił tu z Chicago
oraz pianista Jimmy Rowles (James George Hunter ze Spokane niedaleko Seattle),
akompaniator m.in. Billie Holiday.
Inną drogę przebył Ray
Charles z Tampa na Florydzie. Do Seattle przyjechał wprawdzie jako dorosły, ale
był pianistą jeszcze nie ukształtowanym, naśladował wtedy swojego idola Nata
King Cole'a. Trębacz Leon Vaughn pamiętał, że w 1948 roku, w okolicy ulicy
Jackson otwarte były aż 34 kluby, w których grały małe grupy złożone zarówno z
białych, jak i czarnych instrumentalistów. Muzyka jaka tam rozbrzmiewała była
podobna, był to przede wszystkim popularny wśród tancerzy R&B (Rhythm'n'Blues),
jump-bluesa, czy shuffle. Jak stwierdził Paul De Barros - Było tu zupełnie inaczej, niż w innych miastach Zachodu, takich jak Los
Angeles, gdzie w opozycji do czarnych hard-boperów, biali grali
"cool" (West Coast). W Seattle muzyka białych i czarnych łączyła się
w muzykę środka, dla odbiorców łatwiejszą i przyjemniejszą... Wielki wpływ
miały na to występy popularnych orkiestr swingowych - Lionela Hamptona, czy
Duke'a Ellingtona oraz od 1946 organizowane przez Normana Granza koncerty z
cyklu Jazz At Philharmonic. Muzyka w Seattle rozbrzmiewała zarówno w
dzielnicy włoskiej, jak i w dystrykcie centralnym, w okolicy Jackson Street, a
jej fanami byli także Al, jak i Lucille.