poniedziałek, 7 grudnia 2020

"The Blues Project" i inni podziwiają Jimiego.

          W ten sam weekend, kolejna grupa muzyków podziwia występ Hendrixa. Wraz z "Paul Butterfield Blues Band", w tym samym miejscu w Café Au Go Go, gra też zespół "The Blues Project". Organista i pianista Al Kooper wspominał - Wtedy mocno rywalizowaliśmy z "Paul Butterfield Blues Band". Graliśmy przez trzy wieczory naprzeciw ich i to było jedyny raz. Była to bardzo napięta sytuacja. Ale było to również niezwykłe, kiedy oni źle zagrali, my graliśmy tak samo źle. Jeśli oni dowalali, my też. To była prawdziwa rywalizacja...

            W niedzielne wieczory w Café Au Go Go od 16-tej odbywają się jamy Blue Bag, w których biorą udział m.in.: Paul Butterfield, Elvis Bishop oraz Michael Bloomfield. Przychodzi tu też Hendrix, aby ich granie obserwować, no i czasem dołącza do muzyków na scenie. Wśród widzów koncertów Jimiego z Hammondem bywa tu wiele znanych osobistości, także muzycy z Wielkiej Brytanii. W ostatnim secie, wykonując utwór Bo Diddley'a “I’m A Man”, w trakcie swojej solówki Jimi klęka, podnosi gitarę do ust, gra językiem, a potem szarpie struny zębami, podnosi ją do góry i uderza o wiszący nisko sufit, a wszystko to zmieniając akordy, zniekształcone przez "feedback" i brzmiące bardzo głośno. Publiczność głośno reaguje, nieco przerażona brutalnością gitarzysty. Oszołomieni są także brytyjscy goście, choć blues i jego odmiany wiejska i miejska zainspirowały ich własną twórczość, jednak do tej pory nigdy nie widzieli nikogo, kto by to, co znali, przekuł we własny, całkowicie indywidualny styl, do tego grał widowiskowo i to w taki sposób. Podobnie jak Dylan, Hendrix potrafił dokonać syntezy wszystkiego, co znał, w coś zupełnie rewolucyjnego. Na koncercie nic go nie hamuje. Niektórzy wręcz uważają, że to co widzą i słyszą u Jimiego, to jego chęć zaimponowania Hammondowi. On zaś wspominał, że razem odnieśli wielki sukces  - Wstrząsaliśmy tym miejscem przez około dwa tygodnie. Wszyscy przychodzili nas tam oglądać. Uczestniczyliśmy także w jamach...

            Jednym z zespołów grających wtedy rodzącą się dopiero muzykę jazz-rockową była grupa "Jeremy & The Satyrs". Zdarzyło się również, że kiedy występują w Café Au Go Go, dołącza do nich Jimi. Mike Mainieri, wibrafonista "The Satyrs" wspominał - To było jak z Milesem Davisem. Czuło się, że jesteś obok kogoś genialnego, kogoś, kto robi coś naprawdę oryginalnego. Nikt ci tego nie musiał mówić, wiedziałeś od razu. Wtedy było to normalne, że słuchało się muzyki, nigdy nie wiedząc w którą pójdzie stronę. I, co trzeba dodać Jimi, miał wpływ na młodych jazzmanów. Chciałem grać tak głośno i tak odkształcać nuty, jak on to robił. Miałem echoplex i starałem się znaleźć sposób na wibracje. Tak, to były ekscytujące czasy... Dodawał Bob Kulick - Kiedy Jimi grał na gitarze za plecami, czy też z nią nurkował, dokumentnie załatwiał publiczność. Nawet sposób, w jaki operował przełącznikiem - skręcając dźwięki basowe i podkręcając soprany otrzymywał efekt wah-wah - to było zupełnie wyjątkowe. Widziałem, że Jimi używał Fender Dual Showmans, Twin Reverb i Bassmans. Ponieważ często grał zębami, potrzebował, by jego dźwięk był bardziej śpiewny. Zawsze używał większej głośności i wydłużania dźwięku. Czasem połączył razem dwa wzmacniacze, miał dwa pokrętła fuzz-boxu. Ponieważ używał mocno tremolo, więc gitara często się rozstrajała. Kompensował to wyginając struny, albo zwalniał wysokie struny, co było złe. Był jednak świadomy tonalności i podkładu... Jak więc widać, droga Jimiego do wzmacniaczy Marshalla, które będzie potem stosował, prowadziła metodą eliminacji. W 1961 i 1962 roku w Tennessee, używał wzmacniacza Silvertone z szafą 2x12, ale na koncerty najczęściej pożyczał inne wzmacniacze. Od 1965, także w roku następnym używał wzmacniacza Fender Twin Reverb. Bob Kulick pamiętał - Używał małego, na dwa przełączniki fuzz-boxa, a czasem łączył ze sobą dwa wzmacniacze, aby uzyskać większą głośność i podtrzymanie dźwięku (sustain)...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz